Czym dla was jest spacer z psem? Choć wydaje się być wspólnym mianownikiem łączącym wszystkich psiarzy, to jednak każdy wyobraża go sobie inaczej.

Są tacy, którzy wyjście z psem odbębniają, na zasadzie załatwienia potrzeb fizjologicznych. Są ci, którzy operują nie spacerami, a “jednostkami treningowymi”, spędzanymi na torach przeszkód, w otoczeniu hopek i latających dysków. Są też długodystansowcy, którzy pakują psy do samochodu i wywożą na pola lub do lasu. I hardkorowcy, co uwielbiają psie spędy i wybiegi. Albo w parku, stojąc razem z innymi opiekunami w kółku graniastym, zagrzewają psy do zabawy. No i kto z nich ma rację?
Głośnym echem po internecie odbił się niedawno komunikat medialny o tym, że Niemcy planują wprowadzić nowe regulacje dotyczące długości i ilości spacerów z psami. Ministerka Rolnictwa i Polityki Żywnościowej zapowiedziała że nowa ustawa, Hundeverordnung, wejdzie w życie od przyszłego roku, a według niej każdy opiekun będzie zobowiązany do conajmniej dwóch spacerów z psem dziennie, a wszystkie wyjścia mają trwać w sumie przynajmniej godzinę. Brzmi sensownie, prawda?
Tylko czy takie prawo da się realnie wyegzekwować? Wątpię. Czy ma ono w ogóle sens? Jak służnie zauważyła autorka projektu – wszystkie psy potrzebują codziennej dawki aktywności i kontaktu z różnymi bodźcami, jakie oferuje pozadomowe środowisko.
Oczywiście pół internetu oburzyło się, że psy starsze i schorowane nie mogą pozwolić sobie na taki wysiłek, że to nadmierna kontrola, że są sytuacje losowe, w których nie da się tyle spacerować… Pffffff. Zapewne jednak oburzają się ci, którzy i tak zwracają już uwagę na potrzeby swojego psa. I chyba niepotrzebnie – bo to nie do nich kierowany byłby taki odgórny przykaz. Wyobrażam sobie raczej, że chodzi o stworzenie pewnego standardu opieki nad psem, który uświadomi przyszłym opiekunom, że zwierzę to nie porcelanowa figurka, którą można postawić w domu – i tyle.

Nasza obecna rutyna plasuje się gdzieś pomiędzy różnymi stereotypowymi schematami spacerowymi. I wciąż ewoluuje, razem z potrzebami i możliwościami naszych psów. To chyba najrozsądniejsze, co można zrobić – zamiast z góry zakładać, jak powinien wyglądać idealny psi spacer, lepiej wziąć najpierw pod uwagę:
– warunki; czy żar leje się z nieba a upał roztapia asfalt? czy leje jak z cebra? czy jest weekend i pełno ludzi na ulicach, czy 13:00 w poniedziałek i parki świecą pustkami?
– predyspozycje fizyczne naszych psów; czy są zdrowe, wypoczęte, nie mają żadnych przeciwwskazań do wysiłku fizycznego?
– aktualne samopoczucie czy etap pracy, szkolenia, terapii behawiorealnej; czy nasz pies poradzi sobie w danym środowisku i sytuacji?
Ale bez bicia przyznaję, że nasze pierwsze spacery z Fisią były nie dość, że kompletnie do niej niedopasowane, to po prostu dziwaczne. Mieszkaliśmy daleko od jakiegokolwiek parku, dookoła domu mieliśmy tylko maleńkie trawniki, a ona zapierała się i nie chciała na nie wchodzić. Więc lawirowaliśmy pomiędzy kamienicami szukając minimalnie większego skrawka zieleni, na który udałoby się ją podstępem naprowadzić. A kiedy jeździliśmy z nią specjalnie do parku to oczekiwaliśmy, że Fisia “odbije” sobie te nieprzyjemne, krótkie wyjścia na sikupę i spędzi czas bawiąc się z innymi psami. Zamiast słuchać jej potrzeb, próbowaliśmy dostosować ją do wyobrażenia spaceru, jakie mieliśmy w głowach. Teraz zrobiłabym to inaczej – i dzisiaj dopiero uczymy się słuchać tego, jak idealny spacer wyobrażają sobie nasze psy.
O tym, do czego przeciętnemu psu w ogóle służy spacer, fajnie w kilku słowach tłumaczy Marta Holender, behawiorystka z Trójmiasta, którą obserwuję na instagramie @helppsiaki:

(powyższy screenshot stamtąd pochodzi)
Ten przykładowy spacer pokazuje dobrze pewne proporcje, według których możemy zaaranżować wyjście z psem. Najważniejsze jest tutaj oddanie mu czasu na swobodną eksplorację otoczenia. Użyte przez Martę określenie “czas wolny” jest bardzo trafne – przecież pies też chce spędzać czasu po swojemu, wedle swoich potrzeb. Oczywiście nie ma sensu trzymać się sztywno ani zegarka, ani jednego schematu. Spacery mogą być – i będą – różne. To, co sprawdziło się dziś, jutro może nas zawieść – np. ze względu na pogodę, samopoczucie, czy losowe bodźce z otoczenia.
Spójrzcie też, że w ogóle nie ma tutaj mowy o obowiązkowej interakcji z innymi psami. Jasne, jeśli wasz pies to uwielbia i macie pewność, że czuje się w takich kontaktach komfortowo – czemu nie. Dla nas czytanie emocji, komunikatów i zachowań w grupie psów to wciąż wyższa szkoła jazdy. My psie zabawy mamy w domu na co dzień pomiędzy Fisią a Funią. A teraz już wiemy, że spacerową aktywność możemy realizować inaczej – np. szlifując różne umiejętności i komendy. Jeśli nie macie pomysłu, co robić z psem podczas dłuższego wyjścia, spójrzcie np. na przykłady zabaw podane na blogu John Doga – wydają mi się bardzo sensowne.
My obecnie wszelkich losowych spotkań, czy to z ludźmi, czy z nieznanymi nam psami, staramy się raczej unikać, z różnych powodów. I choć chętnie spacerowalibyśmy w towarzystwie psów znajomych i “sprawdzonych”, z którymi Fisia i Funia czują się dobrze, to w dużym mieście bywa to zwyczajnie niemożliwe. W parkach i na ulicach panuje po prostu zbyt duży ruch.
Troszeczkę pomogła nam z tym zmiana spacerowej rutyny. Kiedy tylko możemy, próbujemy na długi spacer chodzić rano – wtedy większość osób spieszy się do pracy, albo zwyczajnie woli się wyspać niż długo łazić z psem, więc parki są raczej puste. A wieczorem, zwłaszcza latem, gdy wszyscy spędzają czas na dworze – wolimy wyjść tylko na szybki spacer zaspokajający potrzeby fizjologiczne.

Ale my mamy też dwa psy – w różnym wieku, o dwóch odmiennych temperamentach i innych potrzebach do zaspokojenia. Wiele osób dziwi się, że większość spacerów robią osobno. A przecież właściwie od samego początku tak było – o czym pisaliśmy szerzej w tekście dotyczącym szczegółów adopcji Funi. W ten sposób łatwiej jest zapanować nad psem, można też poświęcić każdemu z osobna więcej uwagi, lepiej zaspokoić jego potrzeby, dopasowując spacer do konkretnego tempa, wymagań, nastroju, umiejętności. Fisia i Funia niepotrzebnie też nakręcają sobie wzajemnie emocje w różnych sytuacjach, w których samodzielnie poradziłyby sobie doskonale.
Na początku to Franek wychodził rano z każdą z osobna na jakieś 15 minut. Ja wracając z pracy zabierałam je na wspólny, 40-60-90 minutowy spacer, dłuższy lub krótszy w zależności od różnych czynników. Na wieczorny spacer, podobny do tego porannego, chodziły razem lub osobno. Ale teraz, tak jak już wspominałam, to poranny spacer jest dłuższy, a pozostałe krótsze. I raczej wszystkie robione są osobno. Niestety, często kosztem długości, ale dla komfortu mojego i psów, najdłuższe wyjście także musimy podzielić na pół, tak żeby każda spędziła je spokojnie i tak jak lubi.

Z pomocą przychodzą nam jednak spacery z dala od miasta. O tzw. decompression walks dowiedziałam się po raz pierwszy z instagrama trenerki Jenny Efimovej, @dogminded. Takie hasło w formie hasztagu towarzyszyło wrzucanym przez nią relacjom ze spacerów na odludziu, wśród natury, na dłuuugiej i swobodnie ciągnącej się za psem lince. To koncepcja spaceru, na którym pies ma możliwość swobodnego poruszania się i eksplorowania naturalnego środowiska. Dla większości jest to możliwe właśnie z dala od miasta i charakterystycznych dla niego stresujących bodźców.
Dawniej raz na tydzień wybieraliśmy się gdzieś pod Warszawę dłużej pospacerować. Dopiero niedawno, korzystając z pomocy behawiorystki Karoliny Osenkowskiej, dostaliśmy zalecenie włączenia tego typu spacerów do naszej codziennej rutyny. Na jej blogu przeczytacie więcej o tym co psu i wam może to dać. W skrócie: pozwalają psu po prostu “być psem”, a nie przejmować się tym co dzieje się dookoła niego. Dekompresja (czyli dosłownie “obniżenie ciśnienia”), przyda się psom reaktywnym, zmagającym się z lękami i stresem, nadpobudliwym – pozwoli wyciszyć się, zrelaksować, ale też zrealizować w pełni swoje potrzeby.
Trzeba tylko znaleźć scenariusz, który da naszemu psu taką możliwość. Dla nas to spacery na długich linkach, na podwarszawskich polach, przynajmniej trzy razy w tygodniu. Co na nich robimy? Nic. Łazimy i pozwalamy psom węszyć, kopać, tarzać się, biegać. Tylko tyle i aż tyle. Nie zabieramy ze sobą żadnych zabawek, tylko wodę i parę przysmaków na czarną godzinę. W takich okolicznościach nawet psy o różnych potrzebach i temperamentach łatwiej “zgrać” i zapewnić im jednakowo wartościowy spacer.

Jeśli nie możecie korzystać z lokalnych, miejskich parków, a macie do dyspozycji samochód – szukajcie odpowiednich terenów spacerowych za miastem. Pola, łąki, las, czy woda? Ten konkretny krajobraz, który umożliwi beztroskie spaceowanie, też musi być dopasowany do psa. U nas pola i łąki sprawdzają się najlepiej, bo jak na dłoni widać, czy jednak kogoś na danym terenie nie spotkamy. Pływanie nie wzbudza w naszych psach nadmiernej ekscytacji, a wręcz dosłownie olewają one wszelkie jeziora czy rzeki – więc możemy zawsze wybrać się w taką okolicę. W lesie oprócz gorszej widoczności mamy ryzyko związane z tropieniem dzikich zwierząt. Niektóre psy nakręcają się na zapachy innych stworzeń tak mocno, że eksplorowanie potrafi przerodzić się w polowanie – to też niedobrze.
I choć na zdjęciach tutaj Fisia kica bez linki i szelek, nie dajcie się zmylić – biega tam akurat po bezpiecznym, zamkniętym terenie. Na pozostałe spacery zawsze chodzimy ometkowani adresówkami i zazwyczaj jednak na długich linkach, które dają większą możliwość złapania psa w razie potrzeby (jeśli obserwujecie nas na instagramie, to wiecie, że niestety ostatnio i nam na polu przydarzyło nam się po raz pierwszy polowanie na myszkę – akurat gdy puściliśmy Fisię na chwilę luzem).

I choć dojazd w miejscówki odpowiednie do tego typu spaceru zajmuje nam w sumie 30–45 minut i zazwyczaj nam się to nie uśmiecha, to widzimy, że warto to robić.
Podstawową korzyścią takiego spaceru jest to, że w trakcie jego trwania i my, i psy odpoczywamy od stresujących sytuacji. Nie musimy być skupieni, patrzeć na wszystkie strony, być w ciągłym trybie pracy – wypatrywania oznak niepokoju, unikania i omijania potencjalnie niebezpiecznych bodźców, wydawania przysmaków w odpowiednim momencie, chwalenia, nagradzania. Ale też wpuszczenie psa do tak zaaranżowanej sytuacji, pokazuje mu, że spacer może być właśnie taki – fajny, bezproblemowy, ciekawy, odprężający, bezpieczny. To daje mu, po troszeczku, trochę więcej pewności siebie na każde następne wyjście. My jeszcze jej nie odbudowaliśmy, ale mam nadzieję, że może za miesiąc, dwa, zobaczymy jakieś efekty. A wtedy być może nasza rutyna spacerowa znowu ewoluuje razem z nami.
Jako społeczeństwo, w którym tradycja posiadania psa jest głęboko zakorzeniona, jesteśmy drastycznie niewyedukowani w tematyce psich potrzeb (żeby nie było – mnie oświecił behawiorysta po dobrych 20 latach posiadania psów). Nadal pokutuje u nas przekonanie, że na spacerze pies musi się przede wszystkim „wybiegać”, najlepiej z kolegami. Tymczasem, chyba nie wygłoszę herezji jeśli powiem, że znakomita większość naszych szczekających czworonogów, musi się przede wszystkim „wywąchać”. Bieganie za piłeczką potrafi psa nakręcić do tego stopnia, że po powrocie do domu, zamiast spokojnego, zrelaksowanego psa, który pójdzie spać, będziemy mieć nakręconego, nieumiejącego się uspokoić, natręta.
Odrębny natomiast temat stanowią niektórzy posiadacze psów, mieszkający w domach jednorodzinnych. Dobrym podsumowaniem niech będzie komentarz pewnej osoby, której zwróciłam ostatnio uwagę, że wypuszczenie psa do ogródka nie zastąpi spaceru. Pani ta mi odpowiedziała, że nie po to kupiwała za tyle pieniędzy dom z ogrodem żeby musieć teraz chodzić z psem na spacery. Ile takich biednych, uwięzionych stworzeń jest wokół nas? Strach pomyśleć.